Okres pierwszych lat od 1944 roku, w nowej, komunistycznej Polsce był dla społeczeństwa niezwykle trudny. Odbiło się to na każdym przejawie i płaszczyźnie życia obywatelskiego i wywracało do góry nogami wartości sprzed wojny. Prócz wręcz symbolicznych i charakterystycznych elementów jak terror, walka z wszelką opozycja i resztki Podziemia, reforma rolna i zmianą układu politycznego i wieloma innymi czynnikami, zmienił się także los organizacji młodzieżowych – w tym harcerstwa. Tu także dało się odczuć zawłaszczenie go przez władzę, zakłamanie ideałów i – co charakterystyczne – odejście od kościoła. To, na czym opierało się dawne harcerstwo, zostało wyeliminowane. Niewiele osób spośród dawnego harcerstwa popierało jednak nową rzeczywistość. Instruktorzy chętniej pracowali z młodzieżą, gdzie mogli realizować (nie zawsze legalnie) tradycyjne ideały i założenia harcerstwa wbrew władzom, które w późniejszym okresie – już
na początku lat sześćdziesiątych do harcerstwa wprowadziły czerwone chusty, zmieniły tekst prawa i przyrzeczenia. Oczywiście, na przestrzeni lat w harcerstwie były różne okresy a zakres swobody z jednej a ograniczeń i nacisków z drugiej strony zmieniał się

Stosunkowo wyraźnie wyróżnia się wczesny okres, czyli lat 1944–1949. 30 grudnia 1944 Rząd Tymczasowy w Lublinie powołał Tymczasową Naczelną Radę Harcerstwa Wśród 10 członków Rady czworo było instruktorami harcerskimi. 5 marca 1945 roku ogłoszono nowy tekst Prawa i Przyrzeczenia. Był to schyłkowy etap działań wojennych i na teranie już opanowanych przez Sowietów ziem trwał spontaniczny ruch powstawania drużyn harcerskich. Do jawnej działalności przechodziły drużyny istniejące w konspiracji, tworzyły się też nowe. Nie do wszystkich jeszcze w pełni dotarło, co zmieni nowa polityczna rzeczywistość – a tą z kolei, w gronie instruktorskim, rozproszonym i zdziesiątkowanym przez wojnę tylko nieliczni popierali. Część harcerskiej kadry uważała pracę w jakiejkolwiek formie za niedopuszczalny kompromis. Większość z wahaniami podejmowała działanie chętniej bezpośrednio z młodzieżą w drużynach, niż w gremiach kierowniczych. Nowe władze państwowe zaś, traktowały harcerstwo, jako sposób na wyciągnięcie młodzieży z konspiracji i liczyły na przechwycenie nazwy i struktur oraz objęcie kontroli nad harcerstwem.

W lecie 1945 roku grupa instruktorów z dawnych Szarych Szeregów podjęła próby rozmów z powołanym pół roku wcześniej przez komunistów zarządem harcerskim i zakończyło się to wejściem owych instruktorów do ZHP. Członkiem Tymczasowej Naczelnej Rady Harcerstwa był wtedy nawet Aleksander Kamiński. W dniach 30 października–4 listopada 1945 roku zebrała się w Łodzi konferencja instruktorek, aby ustalić program wychowawczy organizacji. Uznając „utrwalające się w życiu podstawy demokracji” i konieczność włączenia się w odbudowę kraju żądano przywrócenia istotnych punktów Prawa i Przyrzeczenia: służbę Bogu i czynny stosunek do bliźniego. Zaczęły być jednak stopniowo widoczne wpływy nowych realiów. W kwietniu 1946 roku odbył się w Szczecinie zlot wszystkich organizacji młodzieżowych pod hasłem: „Trzymamy straż nad Odrą”.  Nagle młodzież harcerska (i nie tylko) znalazła się w centrum konfliktu politycznego, ponieważ wśród obecnych przedstawicieli władz państwowych znalazł się wicepremier Stanisław Mikołajczyk, któremu harcerze urządzili owację. Doszło również do konfliktów z przedstawicielami innych organizacji, co stało się powodem gwałtownych ataków na ZHP. Ale mimo tego akcja letnia 1946 roku odbyła się bez większych jeszcze przeszkód. Harcerki realizowały program przygotowywany w czasie okupacji pod hasłem: „Ziemie powracające”.

Gdy w styczniu 1947 roku doszło, w niewyjaśnionych okolicznościach, do zabójstwa instruktora Związku Walki Młodych Jana Stachowiaka przez trzech byłych członków 15 Poznańskiej Drużyny Harcerzy. Zaatakowano cały Związek, twierdząc, że drużyny harcerskie są „legalną placówką nielegalnej antypaństwowej roboty”, obciążone są „balastem starych koncepcji wychowawczych”. Żądano „ściślejszego realizowania zadań związanych z rozwojem Polski Demokratycznej” oraz ograniczenia wieku harcerskiego do 16 roku życia. W marcu 1947 r. usunięto z Naczelnictwa Aleksandra Kamińskiego, którego uważano za przeszkodę w narzuceniu harcerstwu jednolitego oblicza politycznego. Próbą działania ideologicznego było pojawienie się na obozach letnich oficerów Ludowego Wojska Polskiego z pogadankami.  Nadal jednak struktury harcerskie przypominały kształtem te przedwojenne i składano przyrzeczenie według dawnej roty. Sytuacja zmieniła się jednak szybko. 22 lipca 1948 roku dotychczasowe organizacje młodzieżowe utworzyły Związek Młodzieży Polskiej. Przy tej okazji podkreślano walory jedności ruchu. Sytuację komplikował fakt, że Związek Harcerstwa Polskiego liczył blisko 300 tysięcy członków, był najliczniejszą organizacją młodzieżową w Polsce, a wśród młodzieży powyżej lat 15 stanowił też poważną konkurencję.

Od jesieni 1948 roku zaczęto odgórnie wprowadzać zmiany. Połączono Główne Kwatery Żeńską i Męską we wspólne Naczelnictwo, przy tej okazji usunięto część instruktorów i instruktorek niewygodnych dla władz. 20 listopada 1948 roku, Naczelnictwo wydało deklarację o zerwaniu ze skautingiem. W ciągu roku 1949 łączono stopniowo Chorągwie i hufce żeńskie i męskie oraz gremialnie usuwano instruktorów. Rozkazami Naczelnictwa zwolniono ponad 350 osób, w tym 56 karnie, z cofnięciem stopni. Masowo odchodzili też instruktorzy z terenu. W marcu 1949 roku ograniczono harcerstwo tylko do szkoły podstawowej, rozwiązano drużyny w szkołach średnich i polecono przekazanie starszej młodzieży do ZMP.  25 maja 1950 roku Naczelnictwo ZHP wspólnie z Zarządem Głównym ZMP zatwierdziło nowy tekst prawa i przyrzeczenia, nowy mundur z czerwoną chustą i odznaką organizacyjną, popularnie nazywaną „Czuwajką”.  Można stwierdzić właściwie, że przy zachowaniu nazwy „harcerstwo” zaczęto kopiować sowiecki model pionierstwa. Powstała polska wersja „Pioniera”. W styczniu 1951 roku zlikwidowano terenowe komendy harcerskie i utworzono Wydziały Harcerskie przy instancjach ZMP. Harcerstwo podporządkowano również szkole, bowiem znaczną część drużyn prowadzili nauczyciele, uzyskujący z tej racji zniżkę godzin. Samodzielność działania mieli minimalną – przykładem jest choćby Dzień Dziecka w 1950 roku, gdy rozesłano okólnik, zawierający nie tylko program uroczystości, ale i tekst gawędy, która miała być wygłoszona. ZMP rozwijała się, zapisywano do organizacji całe klasy, nie pytając o zgodę. Dzieci i rodzice traktowali to, jako dodatkowy obowiązek szkolny, zresztą mało atrakcyjny. Zbiórki miały na ogół charakter zebrań z nudnymi, propagandowymi referatami.

Do zmian na większą skalę doszło dopiero w 1956 roku, gdy utworzono, w ramach ZMP Organizacje Harcerską Polski Ludowej i wrócono do tradycyjnej formy umundurowania. 4 grudnia 1956 – reaktywowano Związek Harcerstwa Polskiego na terenie Krakowa. W dniu następnym odbyło się posiedzenie reaktywowanej Komendy Chorągwi ZHP, jednocześnie oficjalnie poinformowano Ministerstwo Oświaty o reaktywowaniu ZHP, co potwierdzone zostało w rejestrze stowarzyszeń, zgodnie, z którym, co ciekawe, ZHP nadal figurował, jako stowarzyszenie istniejące, choć o zawieszonej działalności. W akcję odradzania dawnego harcerstwa włączali się ludzie z dawnych dawne Szarych Szeregów w tym postaci tak znane jak Aleksander Kamiński czy Stanisław Broniewski.

Nie zmieniało to jednak faktu silnego wpływu władz na harcerstwo i jego idee. O ile jednak opanowanie szkoły podstawowej przez Organizację Harcerską odbyło się bez większych oporów, inaczej było z młodzieżą starszą. Przejście do ZMP zaakceptowała tylko część. Niektórzy próbowali szukać harcerskich form działania w organizacjach turystycznych lub sportowych. Pojawiały się też próby konspiracji, o tyle związane z harcerstwem, że nawiązujące w ideologii i formach działania do Szarych Szeregów. Nie były one liczne, według władz bezpieczeństwa liczyły od kilku do kilkudziesięciu osób.. Działalność taka była niebezpieczna – za sam udział w takiej grupie groziło kilka lat więzienia.

O Hufcu Walterowskim

W tym czasie odtwarzania ruchu harcerskiego, który przynajmniej w fasadzie miał przypominać dawne harcerstwo wyłonił się nowy ruch, którego inicjatorami byli działacze Organizacji Harcerskiej – w tym przede wszystkim Jacek Kuroń. Inicjatywę tę nazwano drużynami wolterowskimi a potem hufcem wolterowskim.  Twórcy ruchu w pełni akceptowali kolektywizm w wychowaniu i budowaniu socjalizmu, jako drogę w przyszłość, ale jednocześnie stawiali na samorządność w drużynie i inicjatywę samych dzieci. Atrakcyjność zajęć pozytywnie wyróżniała walterowców wśród ogółu drużyn. Uformowany jeszcze w roku 1954 hufiec, działał, jako eksperymentalny jego główni twórcy – Jacek Kuroń i Stefan Garwacki byli od 1959 roku członkami Głównej Kwatery. Nietypowa nazwa nawiązywała do pseudonimu generała Karola Świerczewskiego – „Walter”.

Organizacja miała na celu stworzenie w Polsce drużyn młodzieżowych na wzór sowieckich pionierów a podstawa ideologiczną funkcjonowania walterowców została opracowana z uwzględnieniem wskazań sowieckiego pedagoga Antona Makarenki, który w latach 1920–1935 organizował w Połtawie i Charkowie placówki opiekuńczo-wychowawcze dla bezdomnej i wykolejonej młodzieży. Po roku 1935 zajął się głównie pracą pisarską i popularyzatorską. Jego celem było włączenie wychowanków w formę działalności grupowej, zorganizowanej zgodnie z założeniami ideologii komunistycznej. Zakładał, że nawet najbardziej zaniedbany społecznie i moralnie człowiek może ulec poprawie. W swoich pracach przedstawiał wszechstronny system oddziaływań pedagogicznych na młodzież, wychodząc z założenia, że zadania wychowawcze wynikają z ogólnych zadań budownictwa komunizmu, a podstawową forma wychowania miał być kolektyw i „styl kolektywu” Połączenie wysokich wymagań z zaufaniem i szacunkiem dla ludzi, dokonuje się przez wytwarzanie systemu więzi społecznych, opartych na dążeniu do wspólnego celu, na solidarności jego uczestników we wspólnej pracy i organizacji życia społecznego. Za ważny element kolektywu Makarenko uważał dobrą organizację, opartą nawet do pewnego stopnia na wzorach wojskowych. Uważał za ważne właściwe wychowanie młodzieży, mówiąc: „Nie ma złej młodzieży, są tylko źli wychowawcy”. System Makarenki trafił wraz nową polityczną rzeczywistością do krajów zdominowanych przez ZSRR i tak trafił też do Polski.

Nowy ruch był pod wieloma względami nietypowy. Organizacja została stworzona od zera. Dzieci i młodzież w hufcu walterowskim została odcięta od tradycji przedwojennego harcerstwa czy skautingu. Warto wymienić stosowane i obowiązujące zasady i metody wychowawcze. Wspominał o tym Krzysztof Wyrzykowski, jeden z członków nowego hufca:

„(…) Zasada ucząca opiekuńczości i troski o słabszych.
Cały zastęp może iść tak prędko, jak prędko potrafi iść osoba najmniejsza i najsłabsza.
To odnosiło się nie tylko do marszów, ale wszystkich zachowań w grupie. (…). Pamiętam, że panujące w naszych zespołach stosunki były szkołą tolerancji, wyrozumiałości i przyjaźni.
Nie do pomyślenia było naśmiewanie się, szydzenie z czyjejś ułomności, słabości czy inności.
Stanowiliśmy grupę o dużej rozpiętości „rozwojowej” wynikającej tak z wieku jak i z tempa dojrzewania. Poszczególne osoby dysponowały odmiennym potencjałem intelektualnym.
W czasie, kiedy Adam Michnik dyskutował z Olkiem Perskim o filozofii i polityce ja z moim przyjacielem Sewkiem bawiliśmy się w Indian.(…)

Zasadą, z którą spotkałem się na początku był zwyczaj prowadzenia zbiorek przez „dowódców dyżurnych” wyznaczanych przez zastępowego. Z punktu widzenia wychowawczego jest to świetne rozwiązanie – każdy uczy się kierować zespołem i przy okazji uświadamia sobie jak to jest, kiedy ktoś nie słucha poleceń.

System kar i nagród

Zasadą, którą nam wpojono było przeświadczenie, że praca dla zespołu nie jest karą a wyróżnieniem.
Przypominam sobie spory, jakie toczyliśmy z harcerzami z innych hufców, których nazywaliśmy ironicznie „skautami”.

Kadrę stanowili: ·Józek Chajn (…) Adam Michnik (…) Szefem i opiekunem całego walterowskiego hufca był Jacek Kuroń.

Na obozach dzieliliśmy się pracą stosownie do możliwości poszczególnych osób. Była brygada „byków”, która wykonywała najcięższe prace – np. wycinała żerdzie na prycze. Była to oczywiście ciężka robota, ale który z chłopców nie chciałby należeć do brygady „byków”! To była nasza „elitarna jednostka!”
Podobnie z innymi ciężkimi pracami. Jeśli ktoś mył w jeziorze przypalone kotły, co nie jest miłym zajęciem – a potem w czasie podsumowania pochwalono go wobec całej grupy, myślę, że przeżywał chwilę satysfakcji, która wynagradzała mu ten trud z nawiązką. Podobnie było z innymi przykrymi czynnościami typu wykopywanie czy, co gorsza, zasypywanie latryny. Ważne, aby taką pracę zauważyć i docenić – a wówczas przestaje być uciążliwością a staje się wyróżnieniem. Te wyróżnienia można było stopniować – od pochwały w czasie podsumowania zastępu, do wzmianki w czasie apelu całej drużyny, albo na spotkaniu całego hufca, – czyli wszystkich drużyn walterowskich. (…)

Oprócz wyróżnień był także system kar. Jedną z bardzo dokuczliwych i przynoszących wstyd było odebranie prawa do pracy.
Zdarzało się, że ktoś się notorycznie „obijał”, unikał pracy albo wykonywał ją byle jak. Na podsumowaniu zwracano na to uwagę – a jeśli to nie skutkowało, zastęp podejmował decyzję o nałożeniu na delikwenta kary pozbawienie prawa do pracy! – Cóż to za wstyd!
Oczywiście na początku ukarany robił dobrą minę do złej gry, udawał, że ta sytuacja bardzo mu odpowiada – podawano mu jedzenie, sprzątano za niego, – ale po kilku dniach biedak „wymiękał” z prostego powodu – był wyłączony z grupy, był poza grupą, a to jest bardzo ciężka dolegliwość. I w krótkim czasie składał „samokrytykę” prosząc o cofnięcie kary. Na ogół potem starał się wyróżnić, podejmując się najtrudniejszych zadań.

Za poważniejsze wykroczenia można było być ukaranym odebraniem chusty.
Walterowcy nie zawsze nosili mundury, ale wyróżniającym ich elementem była czerwona chusta. Ta chusta z czasem płowiała na słońcu i deszczu, co było dla jej właściciela powodem do dumy, bo świadczyło o dużym stażu.
Otóż, jeśli ktoś zachował się w sposób niegodny – a w każdym środowisku takie rzeczy mogą się zdarzyć – zespół decydował się odebrać mu chustę.
Nie muszę mówić jak hańbiąca i przykra była to kara. Osoba dotknięta takim wyrokiem na ogół robiła wszystko, aby jak najszybciej poprawić swoją reputacje i odzyskać chustę, aby cieszyć się zaufaniem i sympatią całego zespołu.

Karą najcięższą mogło być wykluczenie z hufca, czyli rozstanie się z osobą, która została ukarana, ale nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek ją zastosowano.

Przy okazji wspomnę o metodach wychowawczych stosowanych w tym samym czasie w drużynach ZHP.
W czasie wakacji moja mama – pracująca w Głównej Kwaterze Harcerstwa postanowiła wysłać mnie na obóz harcerski z chłopięcą drużyną z warszawskiej Pragi.
Miałem, więc tego lata zaliczyć dwa obozy – walterowski i „skautowski”.
Nie miałem ochoty na ten wyjazd, ale widocznie rodzice nie mieli innego pomysłu na moje wakacje. Wkrótce po przyjeździe na obóz zostaliśmy zabrani na długi 15 kilometrowy wymarsz do sąsiedniej wsi, w której przenocowaliśmy u rolników na sianie. Następnego dnia powrót – bez żadnego celu i pomysłu. Kiedy wróciliśmy, wokół namiotów leżały puste butelki po wódce.
Potem wybuchła afera, której echa docierały do nas, bo kilku „druhów” zostało relegowanych z obozu. Okazało się, że w czasie naszego „wymarszu” kadra zorganizowała sobie zakrapianą imprezę z udziałem harcerek z podobozu żeńskiego sąsiadującego z naszym.
Na obozie ZHP przekonałem się, że stosunki w zastępie znacznie odbiegają od tych, do których byłem przyzwyczajony w drużynach walterowskich. Zamiast opiekuńczości i przyjaźni panowało tu wilcze prawo silniejszego. Ponieważ byłem mały i niepozorny, jeden z chłopców zaczął mnie prześladować, zaczepiać, popychać – jednym słowem sądził, że znalazł sobie we mnie kozła ofiarnego. Ale nie wiedział, że mimo mojej niepozornej postury, siedzi we mnie wojowniczy, zadziorny duch. Przy kolejnej zaczepce wdałem się z nim w bójkę. Druh, czyli instruktor, wszedł do namiotu właśnie wtedy, kiedy siedząc na moim prześladowcy okładałem go pięściami. Tłumaczenia, że zostałem sprowokowany na nic się nie zdały. Za karę w czasie apelu miałem stanąć na środku placu w pełnym umundurowaniu a „druh” miał mi wlewać menażką wodę do rękawa. Ale ja przecież byłem już wtedy doświadczonym, świadomym swoich praw Walterowcem! Oczywiście odmówiłem poddania się tej karze. ”

Należy podkreślić, że osoba Jacka Kuronia, współtwórcy tych  drużyn cieszyła się wśród owych walterowców wielkim uznaniem – można rzecz – Jacek Kuroń był autorytetem. Tak wspominał to Wyrzykowski:

„Chyba tak mogę zatytułować to wspomnienie, bo fakt, ze mówiłem do niego po imieniu, mimo iż on był dorosłym mężczyzną a ja kilkunastoletnim chłopcem, miało dla mnie duże znaczenie. Do wszystkich przedstawicieli kadry mówiło się po imieniu. To było ważne. Było wyrazem naszej wspólnoty i zarazem oczywistym stwierdzeniem, że autorytet zdobywa się nie poprzez konwenanse i pozory a przez postępowanie i zalety osobowości.
Więc jak powiedziałem, imponowało mi to, ze mogłem mówić do Jacka po imieniu.
Czułem się zaliczony do grona „wtajemniczonych” dopuszczonych do zażyłej poufałości, a on odpłacał nam wszystkim swoją przyjaźnią Chciało się być blisko niego, chciało się zasłużyć na jego uwagę, uznanie, czasem pochwalę.

Fenomen ludzi wielkich, którzy potrafią porwać za sobą innych, jest zjawiskiem godnym osobnego studiowania, ale moim zdaniem składają się na ten fenomen przynajmniej dwie cechy, którymi dysponował Jacek: ·Znakomita pamięć pozwalająca identyfikować ludzi. To cecha, która ujmowała mnie w nim zawsze, bo przecież było nas wówczas – mam na myśli Walterowców – chyba kilkaset osób, a mimo to, kiedy spotykałem się z Jackiem czułem się tak, jakbym to ja cieszył się jego szczególną przyjaźnią i sympatią. Witał mnie zawsze z serdecznym uśmiechem, pamiętał o moich osobistych sprawach, był moim dużym, dorosłym przyjacielem. A przecież tak czuł się zapewne każdy z nas. To wielka tajemnica Jacka, jak on to robił.

I druga cecha – umiejętność pięknego, pełnego pasji mówienia. Ta cecha jest cechą ludzi wielkich, którzy są stworzeni do tego, aby przewodzić innym. Jacek potrafił porywać innych do działania, do realizacji celów – czasem fantastycznych i mało realnych, – ale dysponował niezwykłą siłą przekonywania. Szkoda, że w szczytowym momencie jego politycznej kariery ta właśnie jego cecha go zawiodła, z powodu choroby gardła.”

Takie wspomnienia dają obraz tego, co działo się w tych drużynach. W hufcu, mimo jak wydawałoby się z pozoru, konotacji ideologicznych, panowały stosunki swoiście braterskie, które żywo przypominały jednak wartości przedwojennego harcerstwa. Oddajmy głos ponownie Krzysztofowi Wyrzykowskiemu:, ·„Jeśli miałbym wymienić cechę, która najbardziej charakteryzowała zbiorowość Walterowców – była by to przyjaźń. Towarzyszyło nam wpojone przez kadrę poczucie przynależności i solidarności z innymi członkami naszej grupy. Mam na myśli wszystkich Walterowców, a było nas o ile pamiętam kilkaset osób. Czasami spotykaliśmy na leśnych obozowych ścieżkach nieznane nam osoby, – ale jeśli nosiły tak jak my czerwone chusty – wiedzieliśmy, że jesteśmy rodziną. Mogliśmy na nich liczyć w każdej sytuacji a oni mogli liczyć na nas. Gdyby przyszło nam zjeść wspólny posiłek, podzielilibyśmy się wszystkim, co mamy. Gdyby trzeba było przenocować, pomóc… itd. Wiedzieliśmy, że wyznajemy te same zasady, mamy ten sam system wartości, nasza kadra to grupa przyjaciół z walterowskiego Kręgu a wszyscy jesteśmy podopiecznymi i wychowankami tej samej osoby – Jacka.”

Podobnie wspominał to Andrzej Kuroń:

Nie pamiętam czy na pierwszych obozach walterowskich w Dobrym Mieście i Dębicy była już instytucja dowódcy dyżurnego, ale na obozach w Wolinie, w lipcu i sierpniu 1955 roku, dowódca dyżurny już był i pozostał do ostatniego obozu a nawet i dłużej, podobnie jak instytucja podsumowania dnia.
Na obozie każdego dnia inny zastęp pełnił dyżur. Do obowiązków zastępu dyżurnego należało: 24 godzinne trzymanie warty, pomoc w przygotowywaniu i organizowaniu posiłków, później, jak byliśmy starsi, także gotowanie posiłków, zmywanie garnków i naczyń, wieczorem – zasypywanie latryn. Zastęp dyżurny miał także obowiązek pamiętać o chorych w izolatce i dostarczać im na czas posiłki. W dniu dyżuru zastęp dyżurny był okiem i uchem, gotowym do wykonania każdej zleconej pracy na terenie obozu. Zastęp dyżurny wybierał ze swojego grona dowódcę dyżurnego, który przejmował władzę od poprzedniego dowódcy na wieczornym apelu. Dowódca dyżurny był dowódcą dla całego obozu. To on dowodził drużyną obozową przez jeden dzień, taki drużynowy jednego dnia. Dowódcą dyżurnym można było być tylko raz w ciągu obozu, chyba, że zostało się wybranym dowódcą dyżurnym dnia szturmowego. Dowódca dyżurny miał teoretycznie władzę nieograniczoną. Jego polecenia musiały być wykonywane bez dyskusji. Z dowódcą dyżurnym nie dyskutowało się. Dotyczyło to nie tylko dzieci, ale i wychowawców. Gdyby jednak wykonanie rozkazu zagrażało zdrowiu czy życiu dzieci wtedy ingerował wychowawca.
Być dowódcą dyżurnym to było bardzo przyjemne, ale tylko z pozoru. Prowadziłeś apel poranny i wieczorny. Meldowali ci się zastępowi. Realizowałeś program dnia i nawet można go było zmienić. Miałeś na ramieniu czerwoną opaskę, na ręce dyżurny zegarek, a zegarek w owych czasach był wśród dzieci rzadkością, i próbowałeś rządzić. No i jeszcze jedno – nie musiałeś leżakować po obiedzie, bo naradzałeś się z kadrą. Dopiero wieczorem, na podsumowaniu w zastępie dyżurnym można było zgłaszać uwagi, co do wydawanych przez dowódcę rozkazów, oceniać dzień, czy przebiegał on zgodnie z programem, czy też nie, a jeżeli nie to, dlaczego oraz oceniać dowódcę dyżurnego, czy stanął na wysokości powierzonych mu zadań. Dla obozów w Wolinie i Gliniku program dnia ustalała kadra składająca się z wychowawców, a my, dzieci realizowaliśmy go. Jak nam to wtedy wychodziło, trudno powiedzieć. Ale na pewno była to dobra szkoła samodzielności(…)

Instytucja dowódcy dyżurnego krzepła i obrastała w tradycje w trakcie kolejnych obozów(…) ·Na zakończenie tego obozu byłem dowódcą dyżurnym dnia szturmowego. Czekało nas zwijanie namiotów, pakowanie garów, zasypywanie śmietnika, latryn i masę innych drobnych i większych spraw.
Dowódca dyżurny dnia szturmowego był wybierany przez całą drużynę i to był jedyny przypadek, kiedy tę funkcje można było pełnić po raz drugi. W przeddzień dnia szturmowego dowódca dyżurny sporządzał plan prac, który omawiał z kadrą.
W dzień szturmowy nie było zastępów tylko brygady, które do określonych zadań powoływał dowódca dyżurny.
W czasie każdego obozu były dwa lub trzy dni szturmowe – dzień dożynek, zwijanie obozu…(…) ·Instytucja dowódcy dyżurnego przetrwała wszystkie obozy, większość biwaków, na które nasze drużyny wyruszały wraz z wiosną, a także większość imprez organizowanych zarówno wewnątrz naszych drużyn jak i w ramach całego Hufca Walterowskiego. Przyzwyczailiśmy się do tej instytucji do tego stopnia, że nawet na kwatermistrzówkach był zawsze dowódca dyżurny.”

Kolejne refleksje snuli Ola Bisz-Konarzewska, Felek Kuroń i Jacek Garwacki:

„Jest rok 1953, lipiec, obóz szkoleniowy aktywu OH w Dobrym Mieście w województwie olsztyńskim.
Patronem obozu był Generał Karol Świerczewski (…). Jacek mówi, że to jest ważne ze względu na naszego patrona, Karola Świerczewskiego, że właśnie z Dobrego Miasta zostało to imię wyniesione. Nie przypominam sobie, żebyśmy w Dobrym Mieście nazywali się Walterowcami. To zaczęło się dopiero od Dębicy.

Jacek: W Dobrym Mieście zorganizowany był po raz pierwszy obóz dla dziecięcego aktywu Organizacji Harcerskiej. Komendantem tego obozu był Marian Więcławek, kierownik wydziału harcerskiego na Mokotowie. Walterowcy uważają za swój początek Dębicę. Myślę, że poza Felkiem w Dębicy nie było nikogo, kto zaliczył obóz w Dobrym Mieście. Dlatego nie wszedł do historii i tradycji Walterowców. Nazwa Walterowcy urobiona od rewolucyjnego imienia patrona, w naszej tradycji wiąże się ze składanym ślubowaniem, które po raz pierwszy odbyło się w miejscu, gdzie poległ Generał, w Jabłonkach pod Baligrodem.
(…) Może jednak wpierw porozmawiajmy o kadrze. Była mieszana: studencko-nauczycielsko-instruktorska. Ja mieściłbym się we wszystkich trzech kategoriach – byłem etatowym instruktorem Zarządu Stołecznego ZMP, studentem Wyższej Szkoły Pedagogicznej, urlopowanym na te studia po dwóch latach pracy nauczycielskiej. Komendantem obozu harcerskiego zostałem po raz pierwszy. Wcześniej prowadziłem (chyba udane) obozy szkoleniowe aktywu ZMP (…). Nominalnie instruktorem K.O. był Jacek Kuroń, w rzeczywistości był wszechstronnym animatorem. Po przeszło rocznej pracy etatowej w ZMP rozpoczął, (…), studia na wydziale historii w WSP (…) Spotkania kadry, jak zwykle u Waltearowców, odbywały się jak zasnęły dzieci. Ocenialiśmy odbyte zajęcia, omawialiśmy dzień następny lub kilka dni o wspólnym profilu tematycznym. Bo szczegółowy program powstawał na obozie(…) Trochę wzorów braliśmy z organizacji pionierskiej, więcej od Makarenki, ale również z metodyki czerwonego harcerstwa. Pionier był organizacją szkolną. Miał trochę metodyki na użytek szkoły. Natomiast metodyki obozów u pionierów nie było, bo pionierzy obozów nie organizowali.
Felek: (…) Zwróćcie uwagę, że nazwa była „obóz aktywu harcerskiego” a nie kolonia. Wydaje mi się, że w Dobrym Mieście od początku nazwą był „obóz aktywu harcerskiego im. Generała Karola Świerczewskiego”..
Jacek: Obóz miał być obozem szkoleniowym. Organizacja Harcerska była bardzo słaba pod względem metodycznym.. Przewodnicy najczęściej nie dawali sobie rady, bo założeniem było żeby jak najwięcej dzieci należało do harcerstwa. Drużyna składała się w związku z tym ze wszystkich, albo prawie wszystkich, dzieci danej szkoły w wieku harcerskim. Drużyna dzieliła się na zastępy. Zastępy, praktycznie klasy szkolne, liczyły 20 a nawet 30 i więcej osób i dzieliły się na ogniwa. Zwykle były to dwa ogniwa: żeńskie i męskie.

Na zbiórkach zastępów i drużyn królował werbalizm, choć w założeniach preferowano zajęcia sportowe, turystykę, zajęcia propagujące naukę, trochę pracę… (…) kiedyś z kąpieli, było gorąco i ktoś czerwoną chustę harcerską założył na głowę. A myśmy wtedy mówili, że chusta to jest część czerwonego sztandaru. W związku z tym zrobiła się afera, bo jak można tak sprofanować czerwony sztandar. I potem pamiętam, że ten motyw powracał na różnych obozach walterowskich..
Jeżeli zaś chodzi o pracę z bohaterem…
Wyjechaliśmy (…) do Baligrodu było już ciemno. Pamiętam, że nocowaliśmy w stodołach. Rankiem, chyba tymi samymi ciężarówkami, pojechaliśmy na miejsce śmierci Generała, do tego kamienia. I tam odbyło się to pamiętne pierwsze ślubowanie, które w imieniu drużyny złożył drużynowy: „Generale Walterze, drużyna, która nosi twoje imię zgłasza swoją gotowość do walki, o co ty walczyłeś i za co ty poległeś (…) wróciliśmy stamtąd już, jako Walterowcy.”

Wybijająca się postać lidera walterówców – Jacka Kuronia wspominał tez kolejni członek hufca – Sasza  Czubaty:

„Było to w roku 1955, ale do Warszawy zjechałem wcześniej, na początku września 1953 roku, bo po ukończeniu liceum pedagogicznego dostałem się na pierwszy rok rusycystyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej. (…). Z kompleksem wiejskiego chłopaka niechętnie odnosiłem się do miastowych, szczególnie do warszawiaków (…). Kiedy pod koniec września na wydziale historii pojawił się nowy student, Jacek Kuroń inteligentny, wygadany, niezmordowany ideowy dyskutant, ale przede wszystkim nieprzeciętnie złośliwy, wytworzył mi się do niego stosunek raczej niechętny (…). Jako aktywistę ZMP-owca przydzielono mnie do współpracy z II rokiem polonistyki, na którym studiował Jacek Garwacki, którego wcześniej znałem, bo mieszkaliśmy w tym samym akademiku. A ponieważ zaczęło mi się trochę nie podobać na moim roku, to bardziej, po prostu, przylgnąłem do Jacka Garwackiego niż do towarzystwa z mojego roku.
Pod koniec II roku Jacek Garwacki powiedział, że może bym pojechał z nim do Wolina na obóz aktywu harcerskiego, którego organizatorem był Zarząd Stołeczny ZMP. Powiedział, że będzie on, będzie Kuroń i więcej, kto, to jeszcze nie mógł powiedzieć, bo kadra nie była skompletowana. Żachnąłem się, gdy usłyszałem, że Kuroń jedzie i że będzie zastępcą komendanta. Miałem wątpliwości, bo mój stosunek do Kuronia był w dalszym ciągu dość krytyczny. Jacek Garwacki przekonywał mnie, że na obozie Kuroń jest całkiem inny niż na uczelni, że jest opiekuńczy, koleżeński a poza tym jest świetnym organizatorem, co mógł stwierdzić, bo rok wcześniej obydwaj prowadzili podobny obóz harcerski w Dębicy. Zdecydowałem się jechać na obóz, jednak z takim, powiedzmy sobie, zezem. Ale zaczęło się to całkiem nienajgorzej. Jacek przy mnie trochę ze złośliwościami wstrzymywał się, ja nie pamiętam, ale mu raz czy dwa razy odwarknąłem. A potem przyszła taka kłopotliwa robota. Chyba Jackowi Garwackiemu przyszło do głowy, aby wziąć namioty. Te namioty leżały zwalone w piwnicach na Pradze Północ w Zarządzie Dzielnicowym ZMP. Były wilgotne; niekonserwowane i w bardzo złym stanie.”

Okazywało się jednak, że nawet Ci, którzy krytycznie odnosili się do Jacka Kuronia, szybko, w zetknięciu się z nim w hufcu, nabierali odmiennego przekonania – jak było ze wspomnianym wyżej „walterowcem”: „(…) ·Miał Jacek jeszcze jedną umiejętność – umiejętność snucia opowieści. W harcerstwie nazywało się to gawędami. Tylko u Jacka była to powieść sensacyjna z bohaterami, z wartką akcją. Opowiadana w odcinkach. Odcinki kończyły się w miejscu szczególnego napięcia. Z niecierpliwością oczekiwało się na następny odcinek. Wcześniej słuchałem kilku gawęd na jakichś tam ogniskach harcerskich, ale to było nie to. Była to po prostu moralizatorska gadanina, nudnawa, bez sensu i znaczenia. Po pierwszej gawędzie Jacka, której przy ognisku wszyscyśmy wysłuchali, Olek Musiał powiedział: „Kurczę, do czego to podobne, żebym ja, stary cynik, popłakał się szczerymi łzami”. Bo Jacka opowieści żyły! W sytuacjach szczególnie dramatycznych dla bohaterów słuchaczom ściskało się gardło(…). Wywodów Jacka na tematy wychowawcze słuchałem z uwagą i przyjmowałem je, mimo, że niektóre wtedy wydawały mi się śmieszne, jak na przykład to, że największe prawa mają najmłodsi i najsłabsi, że dziewczęta mają pierwszeństwo przed chłopcami, że praca dla zespołu jest zaszczytem, że wszystkie sprawy są nasze, wspólne, że nie wolno przejść przez plac apelowy, bo to tzw. „święta ziemia”. Pamiętam, że Jacek ofuknął mnie kiedyś za kiepską kpinkę z tych spraw, co to „wszystkie są nasze”. Powiedziałem wtedy, żebyśmy nie przesadzili, bo możemy się doczekać, że dzieciak zamiast powiedzieć, że boli go głowa powie „boli mnie nasza głowa”(…). Następny obóz w Gliniku był z kłopotami. Byłem już wtedy na pewno pod bardzo silnym urokiem Jacka Kuronia. Jacek chyba nigdy nie miał tak wiernego współpracownika i tak wiernego fana, jakim ja byłem wtedy”

Ewenementem hufca walterowskiego, poza etosem wspólnej pracy była swobodna dość dyskusja na tematy polityczne. Paradoksem niemal jest, że mimo otoczki nawiązującej do pionierów, łącznie z symbolika czerwonych chust i sztandarów, walterowcy stawali się jedną z ostoi, można rzec, demokratycznej dyskusji i stopniowo stawali się także ..kuźnią kadr późniejszej opozycji pod czujnym okiem wszechobecnej bezpieki. Zwłaszcza po wydarzeniach poznańskich z 1956 roku, dyskutowano dużo, pojawiał się temat Powstania Warszawskiego. To przypominało, jako żywo prowokowane dyskusje w klubie „Krzywego Koła” mające wybadać nastroje inteligencji. Widocznie postanowiono tą samą metodę zastosować wobec dzieci i młodzieży. Trudno tez od pewnego momentu określić ile w tej metodzie było z Makarenki, a ile już z samego z Jacka Kuronia – „ojca założyciela” hufca. Idee pedagogiczne pochodziły od Makarenki. Wszystkie zaś zasady, cele i zadania były od Jacka, którego wychowankowie uznawali za  mistrza w konstruowaniu zadań o walorach ideowych i społecznych.

Kilkuletnia działalność hufca nabierała rozmachu. Walterowcy byli swoista konkurencją dla ówczesnego, zdominowanego przez komunistyczne władze harcerstwa a jednocześnie, idee i wartości tworzące się w owym hufcu, stawały chwilami niemal w sprzeczności z panującym ustrojem. Władze, zatem przyglądały się bacznie temu środowisku i samemu Jackowi Kuroniowi.  W 1956 roku, po powrocie z kolejnego obozu, grupa młodych walterówców ruszyła gromadnie do Wilanowa. Młodzież wskoczyła do rzeki i w chaosie doszło do tragedii, której Jacek Kuroń, mimo próby, nie zdołał zapobiec. Utonęły trzy osoby.  Rodzice ofiar wypadku nie wnosili oskarżenia, przyjęli to, jako niezawiniony wypadek, ale Zarząd Stołeczny ZMS podjął decyzję, że Jackowi Kuroniowi nie wolno prowadzić żadnych obozów, kontaktować się z dziećmi, młodzieżą. Bardzo, zawzięty był na to ówczesny przewodniczący Zarządu Stołecznego. Jadąc na kolejny swój obóz, walterowcy uzgodnili miedzy sobą, że formalnie zastępcą kierownika będzie ktoś inny a Jacek Kuroń pojedzie tam, jako osoba towarzysząca – a na miejscu zaś, wszystko miałoby już być po staremu.. Na obóz przyjechał jednak przedstawiciel Zarządu Stołecznego pilnując Kuronia, sporządzając notatki. Zanosiło się na surowe kary. Spawa jednak przeciągała się a w październiku doszło już do dużej zmiany na szczeblach władz. Rozwiązano ZMP i już nie wyciągano konsekwencji wobec hufca. Sprawa Jacka Kuronia, na tle uchwalonej amnestii,  została też  umorzona..

Hufiec  działał więc nadal. Idee w nim panujące sprawiały, że część osób z tegoż hufca angażowało się do współpracy z harcerstwem – mimo dystansu jaki dzielił władze harcerskie od walterowskich ideowców. Rosnąca ideowo „konkurencja” ze strony harcerstwa nie pozwoliła jednak przetrwać hufcowi walterowskiemu zbyt długo. 15 grudnia 1961 roku Komendant Warszawskiej chorągwi ZHP, uznając za bezzasadne istnienie hufca walterowskiego, rozwiązał go.

Trzeba też  jednak jeszcze powiedzieć, że przez te drużyny Jacka Kuronia przewijały się postacie, które później stawały się nie tylko znane ale i były doradcami opozycji lat siedemdziesiątych oraz członkami delegacji na obrady w Magdalence oraz przy okrągłym stole – poza samym Jackiem Kuroniem, wymienić trzeba Adama Michnika, Jana Lityńskiego, Józefa Chajna, Seweryna Blumsztajna czy choćby nawet..Andrzeja Seweryna.

Wybrana bibliografia:

Anton Makarenko, Chorągwie na wieżach, Warszawa 1952

Jacek Kuroń, biogram – http://www.kuron.pl/walterowcy.html

Olgierd Fietkiewicz (red.): Leksykon harcerstwa. Wyd. I. Warszawa, Wydawnicza, 1988, s. 323-324.